
środa, 29 grudnia 2010
wtorek, 21 grudnia 2010
dom #2
poniedziałek, 20 grudnia 2010
Dom #1
piątek, 12 listopada 2010
7
„Papierosy dają przyjemność doskonałą. Są wyborne i pozostawiają uczucie niedosytu. Czegóż chcieć więcej?” – napisał Oscar Wilde w „Portrecie Doriana Graya”. Biografowie najsłynniejszej w historii pary intelektualistów – czyli Simone de Beauvoir oraz Jeana Paul Sartre’a – piszą, że najbardziej lubili Café Flore. Siadywali przy oddzielnych stolikach i w milczeniu skrzypieli piórami po kartkach papieru. Simone zawsze trzymała w ręku papierosa. Sartre kurzył fajkę.
Przyjęło się, że papieros jest nieodłącznym elementem lewicowego intelektualisty – przy kawiarnianym stoliku, jak ktoś woli na kanapie, przy papierosie, lampce wina lub filiżance kawy toczy się zażarta dyskusja o przeprowadzeniu rewolucji lub spiera się o ostatnią książkę Zizka. Obraz intelektualnych elit lat 60-tych działa na wyobraźnię nowych rewolucjonistów, którzy domagają się specjalnych stolików, specjalnych miejsc, gdzie mogliby wypalić papierosa i napić się wina. Lewicowi intelektualiści palą, ponieważ pali proletariat. Co ja piszę – nie pali, tylko kopci. Ubrania lewaka są przesiąknięte tytoniem, jego oddech, nawet wzmocniony miętówką, jest rozpoznawalny niemal na całym świecie, jego skóra niczym skóra spoconego robotnika na budowie, który w czasie fajrantu wypala jednego papierosa, z dumą spoglądając na wznoszony gmach dobrobytu, naszego i waszego.
I nagle pojawia się władza, wydaje odpowiednią ustawę, która zabrania palenia w kawiarniach. Bo komuś śmierdzi, bo nie chce szybko umrzeć, bo naraża jego życie i zdrowie, powoduje raka i choroby skóry, zmniejsza płodność, osłabia plemniki, powoduje wady wszelkiego rodzaju. Oczywiście nie ma mowy o kawie, która przyspiesza bicie serca i pozostawia jakieś świństwa w organizmie. Oczywiście nie ma mowy o alkoholu, który jest o wiele bardziej niebezpieczny, niż jeden czy dwa papieroski. Oczywiście nie ma mowy białym pieczywie, które jak wszystkim doskonale wiadomo niekorzystnie wpływa na pracę naszych jelit. Oczywiście nie ma mowy o fastfood-ach, sprzedawcach kebabów… Uczepili się, na zachodnią modłę, palaczy. Niedługo zabronią publicznego całowania, bo przecież to niekorzystnie wpływa na młodzież.
Papieros nie jest już atrybutem lewicy. Palą wszystkie grupy społeczne, lewacy coraz mniej – przejmujemy się zdrowiem naszych towarzyszy i stanem środowiska naturalnego. I dobrze że zakazano palenia papierosów w kawiarniach– wychodząc przed lokal mamy możliwość poznania nowych osób, często bardzo interesujących, z którymi spędzimy resztę miłego wieczoru. Papieros nadal pozostanie symbolem tworzenia się grup. Daj mi tylko, najdroższa władzo, w spokoju wypalić ostatniego papierosa. Proszę!
Przyjęło się, że papieros jest nieodłącznym elementem lewicowego intelektualisty – przy kawiarnianym stoliku, jak ktoś woli na kanapie, przy papierosie, lampce wina lub filiżance kawy toczy się zażarta dyskusja o przeprowadzeniu rewolucji lub spiera się o ostatnią książkę Zizka. Obraz intelektualnych elit lat 60-tych działa na wyobraźnię nowych rewolucjonistów, którzy domagają się specjalnych stolików, specjalnych miejsc, gdzie mogliby wypalić papierosa i napić się wina. Lewicowi intelektualiści palą, ponieważ pali proletariat. Co ja piszę – nie pali, tylko kopci. Ubrania lewaka są przesiąknięte tytoniem, jego oddech, nawet wzmocniony miętówką, jest rozpoznawalny niemal na całym świecie, jego skóra niczym skóra spoconego robotnika na budowie, który w czasie fajrantu wypala jednego papierosa, z dumą spoglądając na wznoszony gmach dobrobytu, naszego i waszego.
I nagle pojawia się władza, wydaje odpowiednią ustawę, która zabrania palenia w kawiarniach. Bo komuś śmierdzi, bo nie chce szybko umrzeć, bo naraża jego życie i zdrowie, powoduje raka i choroby skóry, zmniejsza płodność, osłabia plemniki, powoduje wady wszelkiego rodzaju. Oczywiście nie ma mowy o kawie, która przyspiesza bicie serca i pozostawia jakieś świństwa w organizmie. Oczywiście nie ma mowy o alkoholu, który jest o wiele bardziej niebezpieczny, niż jeden czy dwa papieroski. Oczywiście nie ma mowy białym pieczywie, które jak wszystkim doskonale wiadomo niekorzystnie wpływa na pracę naszych jelit. Oczywiście nie ma mowy o fastfood-ach, sprzedawcach kebabów… Uczepili się, na zachodnią modłę, palaczy. Niedługo zabronią publicznego całowania, bo przecież to niekorzystnie wpływa na młodzież.
Papieros nie jest już atrybutem lewicy. Palą wszystkie grupy społeczne, lewacy coraz mniej – przejmujemy się zdrowiem naszych towarzyszy i stanem środowiska naturalnego. I dobrze że zakazano palenia papierosów w kawiarniach– wychodząc przed lokal mamy możliwość poznania nowych osób, często bardzo interesujących, z którymi spędzimy resztę miłego wieczoru. Papieros nadal pozostanie symbolem tworzenia się grup. Daj mi tylko, najdroższa władzo, w spokoju wypalić ostatniego papierosa. Proszę!
wtorek, 2 listopada 2010
Drzwi się otwierają, goście wypadają, czyli o Naszej klasie Słobodzianka
Tak, zostać przy życiu po Auschwitz to… trochę wulgarne.
Dossier K., 2006
Chciałbyś zapomnieć o swoich kolegach z klasy, których ciała „musiałeś rąbać na kawałki i w tych kawałkach wrzucać do dołu”? Nie chcesz pamiętać tego „smrodu spalenizny i gówna” i widoku, kiedy „natknąłeś się na swoją koleżankę z klasy Dorę i jej dziecko, które trzymało się jej mocno”? Wstydzisz się, że „szukałeś złota, znaczy złotych zębów”?
Pytania, które stawia Tadeusz Słobodzianek w dramacie „Nasza klasa” dotyczą budowania odpowiedzialnej wspólnoty i żądają ostatecznego rozrachunku z antysemityzmem. Nikt o zdrowych zmysłach nie używa już mowy nienawiści wobec Żydów. Jednak nadal akceptowana jest jawna niechęć do innych mniejszości – etnicznych, seksualnych, „moherowych beretów”, ludzi przywiązujących się do drzew w Puszczy Białowieskiej, wyznawców innych niż katolicka religii, ateistów, lewaków, walczących o prawa zwierząt – czyli tych, którym przypisuje się łatkę „gościa”.
Klasa
Akcja dramatu Słobodzianka rozgrywa się w małym miasteczku, a konkretniej – w grupie 10 osób, tytułowej klasy. Jej członkowie są przedstawicielami dwóch narodów – Polaków i Żydów. Na pierwszej stronie autor wypisał bohaterów, razem z latami, w których żyli. Chodzą razem do szkoły, przyjaźnią się, zakochują w sobie. Odmienność kulturowa nie odgrywa w ich życiu większej roli – znają nazwy swoich najważniejszych świąt, nawet aranżują dziecięcy, żydowski ślub. Mają marzenia, o których czytelnik dowiaduje się podczas pierwszej lekcji. Ten świat zostaje zachwiany już w IV lekcji, kiedy Heniek, który w przyszłości zostanie księdzem, mówi: „Koleżanki i koledzy, zgodnie z rozporządzeniem Pana Ministra Oświaty chciałbym, abyśmy zmówili modlitwę katolicką, w związku z czym proszę kolegów Żydów i koleżanki Żydóweczki o przeniesienie się do ostatnich rzędów”. Propaganda antysemicka, która w latach 20. i 30. ubiegłego stulenia przybrała na sile, dotknęła również klasę.
Fabuła jest przewidywalna: Polacy, pod pretekstem współpracy z Sowietami i na mocy faszystowskiego rozporządzenia, w bestialski sposób mordują żydowską społeczność miasteczka, zapędzają ich do stodoły, którą podpalają. Dwie osoby z klasy przeżyją – Rachaleka zostaje ochrzczona i już do końca życia wyrzeknie się swojego semickiego pochodzenia; poślubi jednego z morderców, który uratował ją przed pogromem. Natomiast Menachem będzie chciał pomścić śmierć swoich bliskich: zostanie funkcjonariuszem SB, po czym wyemigruje do Izraela. Dramat kończy się 60 lat po spaleniu stodoły, kiedy w miasteczku odsłonięto pomnik. Mordercy nadal żyją. Jeden z nich, proboszcz, bojkotuje uroczystości. Nie chce pamiętać o sąsiadach.
Jedwabne
Tadeusz Słobodzianek przypomina wydarzenia, które rozegrały się w 1941 roku w Jedwabnem. Tworzy fikcyjną opowieść o grupie przyjaciół, która została zapędzona w grę wielkich, totalitarnych ideologii. Mimo swej przewidywalności i znajomości historii, którą opisał już Jan Tomasz Gross, czy Anna Bikont, sprawa pogromu wsadzona w konwencję dramatu każe kolejny raz zastanowić się nad podejściem Polaków do antysemityzmu. Jak pokazują badania przeprowadzone w styczniu 2010 r. przez TNS OBOP na zlecenie prof. Marka Kuci - jedna trzecia Polaków czerpie wiedzę o Żydach z książek, gazet i czasopism, a jedna czwarta ze szkoły, i tyle samo z rozmów z rodziną, nieco mniej – z rozmów ze znajomymi. Tylko 5 proc. wskazało lekcje religii i to, co słyszy w Kościele. Co znamienne: tylko dla 5 proc. źródłem wiedzy o Żydach jest osobisty kontakt(!). Tyle samo osób przyznaje, że z informacjami o Żydach po prostu się nie zetknęło. Naród polski i naród żydowski ucierpiały tyle samo podczas II wojny światowej – to opinia prawie połowy Polaków. 30 proc. uważa, że Żydzi ucierpieli bardziej, 15 procent: że Polacy. Co dziesiąty pytany unikał odpowiedzi. Polacy nie lubią Żydów – z taką opinią zgadza się prawie połowa badanych. Przeciwnego zdania jest ponad jedna trzecia Polaków.
Kogo jeszcze nie lubią Polacy?
To zależy od konkretnej grupy, która wyraża niechęć. Katolicy nie lubią ateistów i antyklerykałów. Ateiści, lewacy i zieloni – moherowych beretów. Fronda – Krytyki Politycznej, socjaliści – Leszka Balcerowicza i wianuszek jego wyznawców, księża – homoseksualistów, biskupi – kobiety, które dokonały aborcji, pisowcy – wielbicieli PO. Krzywdzące? Zbyt ogólne? Objawiające się tylko wśród radykalnych członków powyższych grup?
Zamieńmy słowo „lubić” na „tolerować”. Zagorzały antyklerykał podejdzie pod pałac prezydencki i zacznie wyśmiewać się z kobiety, dla której obrona krzyża jest najważniejszą sprawą w życiu, która pierwszy raz w wolnej Polsce może zabrać głos. Rasistowski urzędnik będzie chciał zamknąć mniejszość Romską w getcie, ponieważ, no wiadomo: kradną, nie myją się, kłamią i napadają na polskie domy. Ojciec Tadeusz Rydzyk będzie publicznie szydził z homoseksualistów, chociaż założę się o butelkę wiśniówki, że nie zna osobiście ani jednego „pedała”. Platformiana władza otworzy kolejnego Orlika, a sprawę związków partnerskich zostawi na później.
Doprawdy – życie po Jedwabnym… to trochę wulgarne. Może w końcu zbudujemy coś innego, niż życie w błędnym kole stereotypów? Inaczej sprawdzą się słowa z „Naszej klasy”:
Panie pilocie –
dziura w samolocie!
Drzwi się otwierają!
Goście wypadają!
Dossier K., 2006
Chciałbyś zapomnieć o swoich kolegach z klasy, których ciała „musiałeś rąbać na kawałki i w tych kawałkach wrzucać do dołu”? Nie chcesz pamiętać tego „smrodu spalenizny i gówna” i widoku, kiedy „natknąłeś się na swoją koleżankę z klasy Dorę i jej dziecko, które trzymało się jej mocno”? Wstydzisz się, że „szukałeś złota, znaczy złotych zębów”?
Pytania, które stawia Tadeusz Słobodzianek w dramacie „Nasza klasa” dotyczą budowania odpowiedzialnej wspólnoty i żądają ostatecznego rozrachunku z antysemityzmem. Nikt o zdrowych zmysłach nie używa już mowy nienawiści wobec Żydów. Jednak nadal akceptowana jest jawna niechęć do innych mniejszości – etnicznych, seksualnych, „moherowych beretów”, ludzi przywiązujących się do drzew w Puszczy Białowieskiej, wyznawców innych niż katolicka religii, ateistów, lewaków, walczących o prawa zwierząt – czyli tych, którym przypisuje się łatkę „gościa”.
Klasa
Akcja dramatu Słobodzianka rozgrywa się w małym miasteczku, a konkretniej – w grupie 10 osób, tytułowej klasy. Jej członkowie są przedstawicielami dwóch narodów – Polaków i Żydów. Na pierwszej stronie autor wypisał bohaterów, razem z latami, w których żyli. Chodzą razem do szkoły, przyjaźnią się, zakochują w sobie. Odmienność kulturowa nie odgrywa w ich życiu większej roli – znają nazwy swoich najważniejszych świąt, nawet aranżują dziecięcy, żydowski ślub. Mają marzenia, o których czytelnik dowiaduje się podczas pierwszej lekcji. Ten świat zostaje zachwiany już w IV lekcji, kiedy Heniek, który w przyszłości zostanie księdzem, mówi: „Koleżanki i koledzy, zgodnie z rozporządzeniem Pana Ministra Oświaty chciałbym, abyśmy zmówili modlitwę katolicką, w związku z czym proszę kolegów Żydów i koleżanki Żydóweczki o przeniesienie się do ostatnich rzędów”. Propaganda antysemicka, która w latach 20. i 30. ubiegłego stulenia przybrała na sile, dotknęła również klasę.
Fabuła jest przewidywalna: Polacy, pod pretekstem współpracy z Sowietami i na mocy faszystowskiego rozporządzenia, w bestialski sposób mordują żydowską społeczność miasteczka, zapędzają ich do stodoły, którą podpalają. Dwie osoby z klasy przeżyją – Rachaleka zostaje ochrzczona i już do końca życia wyrzeknie się swojego semickiego pochodzenia; poślubi jednego z morderców, który uratował ją przed pogromem. Natomiast Menachem będzie chciał pomścić śmierć swoich bliskich: zostanie funkcjonariuszem SB, po czym wyemigruje do Izraela. Dramat kończy się 60 lat po spaleniu stodoły, kiedy w miasteczku odsłonięto pomnik. Mordercy nadal żyją. Jeden z nich, proboszcz, bojkotuje uroczystości. Nie chce pamiętać o sąsiadach.
Jedwabne
Tadeusz Słobodzianek przypomina wydarzenia, które rozegrały się w 1941 roku w Jedwabnem. Tworzy fikcyjną opowieść o grupie przyjaciół, która została zapędzona w grę wielkich, totalitarnych ideologii. Mimo swej przewidywalności i znajomości historii, którą opisał już Jan Tomasz Gross, czy Anna Bikont, sprawa pogromu wsadzona w konwencję dramatu każe kolejny raz zastanowić się nad podejściem Polaków do antysemityzmu. Jak pokazują badania przeprowadzone w styczniu 2010 r. przez TNS OBOP na zlecenie prof. Marka Kuci - jedna trzecia Polaków czerpie wiedzę o Żydach z książek, gazet i czasopism, a jedna czwarta ze szkoły, i tyle samo z rozmów z rodziną, nieco mniej – z rozmów ze znajomymi. Tylko 5 proc. wskazało lekcje religii i to, co słyszy w Kościele. Co znamienne: tylko dla 5 proc. źródłem wiedzy o Żydach jest osobisty kontakt(!). Tyle samo osób przyznaje, że z informacjami o Żydach po prostu się nie zetknęło. Naród polski i naród żydowski ucierpiały tyle samo podczas II wojny światowej – to opinia prawie połowy Polaków. 30 proc. uważa, że Żydzi ucierpieli bardziej, 15 procent: że Polacy. Co dziesiąty pytany unikał odpowiedzi. Polacy nie lubią Żydów – z taką opinią zgadza się prawie połowa badanych. Przeciwnego zdania jest ponad jedna trzecia Polaków.
Kogo jeszcze nie lubią Polacy?
To zależy od konkretnej grupy, która wyraża niechęć. Katolicy nie lubią ateistów i antyklerykałów. Ateiści, lewacy i zieloni – moherowych beretów. Fronda – Krytyki Politycznej, socjaliści – Leszka Balcerowicza i wianuszek jego wyznawców, księża – homoseksualistów, biskupi – kobiety, które dokonały aborcji, pisowcy – wielbicieli PO. Krzywdzące? Zbyt ogólne? Objawiające się tylko wśród radykalnych członków powyższych grup?
Zamieńmy słowo „lubić” na „tolerować”. Zagorzały antyklerykał podejdzie pod pałac prezydencki i zacznie wyśmiewać się z kobiety, dla której obrona krzyża jest najważniejszą sprawą w życiu, która pierwszy raz w wolnej Polsce może zabrać głos. Rasistowski urzędnik będzie chciał zamknąć mniejszość Romską w getcie, ponieważ, no wiadomo: kradną, nie myją się, kłamią i napadają na polskie domy. Ojciec Tadeusz Rydzyk będzie publicznie szydził z homoseksualistów, chociaż założę się o butelkę wiśniówki, że nie zna osobiście ani jednego „pedała”. Platformiana władza otworzy kolejnego Orlika, a sprawę związków partnerskich zostawi na później.
Doprawdy – życie po Jedwabnym… to trochę wulgarne. Może w końcu zbudujemy coś innego, niż życie w błędnym kole stereotypów? Inaczej sprawdzą się słowa z „Naszej klasy”:
Panie pilocie –
dziura w samolocie!
Drzwi się otwierają!
Goście wypadają!
niedziela, 31 października 2010
sobota, 30 października 2010
6
Wiesz, są takie momenty w życiu, w ciągu takiego dnia zapchanego od rana do wieczora, kiedy wchodzisz do pokoju, zdejmujesz ubranie i stoisz nagi. Pół godziny. Dwie. Trzy. Całą noc. Ścieka z ciebie życie.
Lubię być nagi. Wszystkie książki ustawione na moich drewnianych półkach krzyczą: Król jest nagi! Nie mam przed nimi tajemnic, są moimi jedynymi przyjaciółmi. Banalne? Tak może powiedzieć tylko większy ode mnie cynik, który nie zna rozkoszy czytania, który godzinami tępo wpatruje się w ekran komputera, który codziennie rano musi obejrzeć film pornograficzny w sieci, żeby dzień był udany, który przechodząc obok pana grającego na akordeonie nie zachwyci się muzyką, który ma w dupie poezję, który gorączkowo sprawdza stan swojego konta, który w sobotni wieczór wyrusza na łowy do klubów. I kto jest większym cynikiem?
Wstydzę się nagiego ciała. Swojego również, o kobiecym nie wspominając. Boję się piersi, tych żeńskich wagin, włosów, sutków, ogolonych nóg. Zakrywam oczy, kiedy w kinie widzę nagość. Uciekam.
Lubię być nagi. Wszystkie książki ustawione na moich drewnianych półkach krzyczą: Król jest nagi! Nie mam przed nimi tajemnic, są moimi jedynymi przyjaciółmi. Banalne? Tak może powiedzieć tylko większy ode mnie cynik, który nie zna rozkoszy czytania, który godzinami tępo wpatruje się w ekran komputera, który codziennie rano musi obejrzeć film pornograficzny w sieci, żeby dzień był udany, który przechodząc obok pana grającego na akordeonie nie zachwyci się muzyką, który ma w dupie poezję, który gorączkowo sprawdza stan swojego konta, który w sobotni wieczór wyrusza na łowy do klubów. I kto jest większym cynikiem?
Wstydzę się nagiego ciała. Swojego również, o kobiecym nie wspominając. Boję się piersi, tych żeńskich wagin, włosów, sutków, ogolonych nóg. Zakrywam oczy, kiedy w kinie widzę nagość. Uciekam.
poniedziałek, 18 października 2010
W.
niedziela, 17 października 2010
sobota, 16 października 2010
niedziela, 10 października 2010
5
Systematyczność jest stanem/umiejętnością/darem od Boga, której nie posiadam. Obserwuję biografie moich znajomych i dochodzę do przykrego wniosku, że chciałbym wieść usystematyzowane życie, tzn. znaleźć w sobie motywację do ciągłego działania w obrębie jednego zadania, wcześniej postawić sobie cel i w jego kierunku dążyć. Jednak z drugiej strony uwielbiam swoje życie - nieustannego zabiegania, chwil spędzonych z książką, samotnych spacerów, podczas których układam sobie w głowie życie, spotkań z ludźmi (te najbardziej fascynujące - kiedy poznaję kogoś nowego); życie, które nie rządzi się planem, ściśle określonym harmonogramem: żyję spontanicznie, lecz jak najbardziej świadomie.
Dzisiaj czuję się lepiej. Dobrze. Dobra karma, proszę państwa. Dążę do tego, żeby ten blog stał się czymś ważnym. Jeszcze nie wiem, w jakiej formie. Ale chciałbym.
Dzisiaj czuję się lepiej. Dobrze. Dobra karma, proszę państwa. Dążę do tego, żeby ten blog stał się czymś ważnym. Jeszcze nie wiem, w jakiej formie. Ale chciałbym.
niedziela, 19 września 2010
4
Czytam „Kręgi obcości” Michała Głowińskiego. Urzeka mnie ta opowieść, mimo że nienawidzę czytać biografii, tym bardziej autobiografii. Zazwyczaj są one pretensjonalne, rozliczeniowe lub po prostu napuszone megalomanią. Z Głowińskim jest inaczej; czytając jego książkę, w której jest bardzo szczery, można wyczuć pokorę wobec własnego życia, które umiejscowienie na tym świecie określa mianem najpiękniejszego z możliwych światów. Ten świat nie jest dla mnie idealny, mimo gromadki znajomych, studiowania, zaangażowania publicystycznego w Krytyce Politycznej, czy mojego mocowania z Bogiem, które ostatecznie zawsze przegrywam. Zdarzają się co prawda momenty chwilowego szczęścia – kiedy słucham ulubionej muzyki, czytam znakomite zdanie, toczę ożywioną rozmowę, czy oglądam instalacje w muzeum. Jednak spora część mojego życia to permanentny smutek, tęsknota za innym czasem, nieokreślony żal. Zazdroszczę Głowińskiemu podejścia do świata.
środa, 25 sierpnia 2010
3
Zastanawiam się nad przyszłością. Wiem, że takie mrzonki/marzenia są zazwyczaj bez sensu i lepiej skupić się na teraźniejszości(czyli pustym kontem, stosem nie przeczytanych książek, poniedziałkowego egzaminu poprawkowego, perspektywą szukania nowego mieszkania i bólem żołądka). Jednak chcę na chwilę usiąść (no przecież już siedzę!) i popatrzeć na moje cele oraz marzenia. Nadrzędnym pragnieniem (?) jest studiowanie filozofii na UW. W tym roku znowu mi nie wyszło, ponieważ przespałem termin pierwszej rekrutacji. Nie komentuję. Marzę również o studiowaniu w Instytucie Kultury Polskiej oraz na wydziale reżyserii Warszawskiej Akademii Teatralnej. Niestety w tym roku nie spełnię tych planów (z wiadomej przyczyny przespania terminów rekrutacji). W przyszłość chciałbym na poważnie zajmować się sztuką. Pokazywać innym ludziom swoje uczucia, zachęcać do popatrzenia na świat z mojej perspektywy. Odkrywać przed nimi kolorową paletę kontekstów i sposobów myślenia, schematów, w których tkwią (przez zazwyczaj źle zrozumianą historię, kompleks niższości, czy, jednocześnie, megalomanii). Tworzyć, tworzyć, tłumaczyć świat i pokazywać człowieka. Chciałbym połączyć dziennikarskie doświadczenia ze światem sztuki. Uda się?
niedziela, 15 sierpnia 2010
Dzień drugi
W mojej Warszawie kłócą się o krzyż. Episkopat wydaje stosowne oświadczenie (w końcu!), w którym między wersami wzywa do odpolitycznienia znaku chrześcijan, ale jednocześnie zaznacza, że decyzja o jego przeniesieniu zbiegła się z planowanym (i w końcu wprowadzonym) przez rząd podniesieniu podatku VAT. Troska hierarchów Kościoła Katolickiego o portfele Polaków w kontekście krzyża jest zastanawiająca (maczał w tym swoje święte palce zapewne bp Michalik). Sygnatariusze oświadczenia nie chcą zauważyć, że tylko kompleksowe podwyżki podatków mogą w końcu ustabilizować państwo, które z pieniędzy podatników może zagwarantować profesjonalną opiekę medyczną, bezpłatne szkolnictwo oraz pomoc najuboższym. Tak więc wojenka (a może już wojna o totalny rozdział państwa od Kościoła) trwa, a my na wsi jesteśmy zażenowani postawą obrońców. W wolnych chwilach, kiedy nie słuchamy The Doors i Republiki (ostatnio ją odkryliśmy) z uśmieszkiem na twarzy oglądamy filmiki na youtube spod pałacu prezydenckiego. Ubaw po pachy. Potem siedzimy na murku pod pałacem (ale tym naszym, lokalnym, w latach 90. bezczelnie sprywatyzowanym), palimy fajki i śmiechem budzimy okolicznych mieszkańców.
Wcale nie jest mi do śmiechu, kiedy na poważnie zastanawiam się nad pytaniem, które w ostatnim Przekroju zadał Robert Mazurek Robertowi Górskiemu: Wolałbyś być Czechem? Pytam serio. Oni po bitwie pod Białą Górą w 1620 roku na następny zryw zdecydowali się w 1942, zabijając Heydricha. Tak, wolałbym być Czechem i nie mieć w sobie obciążenia tych wszystkich powstań, rzezi, Jezusa narodów, źle pojmowanego patriotyzmu. Czesi nie pokusiliby się o obronę krzyża w Pradze. A może się mylę…
Wcale nie jest mi do śmiechu, kiedy na poważnie zastanawiam się nad pytaniem, które w ostatnim Przekroju zadał Robert Mazurek Robertowi Górskiemu: Wolałbyś być Czechem? Pytam serio. Oni po bitwie pod Białą Górą w 1620 roku na następny zryw zdecydowali się w 1942, zabijając Heydricha. Tak, wolałbym być Czechem i nie mieć w sobie obciążenia tych wszystkich powstań, rzezi, Jezusa narodów, źle pojmowanego patriotyzmu. Czesi nie pokusiliby się o obronę krzyża w Pradze. A może się mylę…
czwartek, 12 sierpnia 2010
Dzień pierwszy
Będąc w domu – na wsi, która jest mi tak naprawdę, pomimo ciągłego narzekania i krytyki lokalnej władzy, bardzo bliska (pewnie jest to związane z moją wrażliwością na losy drugiego człowieka, który jest permanentnie niszczony przez układ osób sprawujących rządy. Przeszła mi teraz przez głowę myśl, że za bardzo sobie słodzę pisząc, że jestem wrażliwy. Ale tak chyba jest) – patrzę z dystansem na moje życie, a konkretniej na ostatni rok. Przeprowadziłem się do Warszawy – rzut na głęboką wodę (nikogo nie znam, mieszkam w apartamencie, z którego ostatecznie uciekłem, poznaję uniwersytet, ludzi, wstępuję, czy to dobre określenie, do KP…) – która jest pięknym miastem. Odnalazłem w niej ludzi podobnych do siebie, a więc równie popierdolonych, zakręconych, nie ogarniających rzeczywistości, mających podobne poglądy. Inteligentnych, oczytanych, miłośników papierosów i czarnej kawy. Zauważam, że wśród moich znajomych, tych bardzo bliskich oraz takich, z którymi spotykam się przez przypadek na ulicy, mam osoby z dwóch stron barykady (wojenki światopoglądowej, która aktualnie toczy się w Polsce): oddanych Kościołowi Katolickiemu, o radykalnych poglądach konserwatywnych (zdarzają się wśród nich tzw. relatywiści) oraz lewicujących ateistów, którzy duszą się w polskiej rzeczywistości. Dopiero teraz zauważam, że jestem jakimś pomostem między tymi dwiema grupami. A może się mylę…
Spotykam się ze znajomymi, którzy są tutaj uwięzieni: albo z racji wakacji, albo z racji stałego zamieszkania. Uciekamy w towarzystwo, żeby się wspólnie napić, porozmawiać, pośmiać się. Rzadko pijemy w naszej miejscowości, jeżeli już, to na środku ulicy. Podświadomie czujemy się wykluczeni z tej społeczności. Wybieramy bar w pobliskim mieście. Za bardzo nas ciągnie do cywilizacji. Do miasta, gdzie tylko pozornie coś się dzieje.
Przeczytałem „Dziennik Cezarego Michalskiego” z ostatniego numeru Krytyki Politycznej. Oprócz dywagacji na temat zemsty Boga i skutkach, jakie niesie za sobą upolitycznienie religii i zastosowaniu symbolicznej przemocy, również tej pseudo-ewangelizacyjnej, do najczulszego nerwu mojego mózgu dotknęły mnie te słowa (proszę o wybaczenie, że to takie ckliwe, ale oddaje mój stan ducha w ten czwartkowy wieczór): jak uprawiać seks z osobą, z którą nauczyliśmy się rozmawiać jak przyjaciele? Tęsknię za takimi dylematami.
Przeczytałem również artykuł Sławka w dzisiejszej Wyborczej. W pełni utożsamiam się z jego słowami: Gdy lewica walczy o minimum materialne dla każdego obywatela, gdy mówi o prawach pracowniczych, o progresji podatkowej, to po to, aby każdy miał możliwość samorealizacji. Lewica wcale nie wybiera między wolnością i równością. Jeśli naprawdę cenimy wolność, to powinniśmy równo dystrybuować ją między ludźmi. Gdy lewica walczy o neutralność światopoglądową państwa, to właśnie po to, żeby każdy miał te same możliwości realizowania swoich życiowych planów, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Gdy postuluje zrównanie w prawach osób o różnych orientacjach seksualnych, myśli o każdym człowieku jako o podmiocie. Dopełnieniem niech będą słowa Kazi: Na pytanie, czy myć ręce czy nogi, czy walczyć o postulaty ekonomiczne czy o obyczajowe, czy o świeckie państwo czy o Puszczę Białowieską, nieodmienne należy odpowiadać – o wszystko.
Jestem w domu i uczę się, po raz kolejny w swoim życiu, dystansu. Próbuję uciekać w książki (ostatnio w Pornografię Gombrowicza), ale to mi się ciągle nie udaje. Próbuję ustabilizować swoje myśli. Próbuję przeżyć każdy kolejny dzień jak normalny człowiek. Nie potrafię. Szturcha mnie wszystko.
PS. Pisanie 2 urwało się. Wiedziałem.
Spotykam się ze znajomymi, którzy są tutaj uwięzieni: albo z racji wakacji, albo z racji stałego zamieszkania. Uciekamy w towarzystwo, żeby się wspólnie napić, porozmawiać, pośmiać się. Rzadko pijemy w naszej miejscowości, jeżeli już, to na środku ulicy. Podświadomie czujemy się wykluczeni z tej społeczności. Wybieramy bar w pobliskim mieście. Za bardzo nas ciągnie do cywilizacji. Do miasta, gdzie tylko pozornie coś się dzieje.
Przeczytałem „Dziennik Cezarego Michalskiego” z ostatniego numeru Krytyki Politycznej. Oprócz dywagacji na temat zemsty Boga i skutkach, jakie niesie za sobą upolitycznienie religii i zastosowaniu symbolicznej przemocy, również tej pseudo-ewangelizacyjnej, do najczulszego nerwu mojego mózgu dotknęły mnie te słowa (proszę o wybaczenie, że to takie ckliwe, ale oddaje mój stan ducha w ten czwartkowy wieczór): jak uprawiać seks z osobą, z którą nauczyliśmy się rozmawiać jak przyjaciele? Tęsknię za takimi dylematami.
Przeczytałem również artykuł Sławka w dzisiejszej Wyborczej. W pełni utożsamiam się z jego słowami: Gdy lewica walczy o minimum materialne dla każdego obywatela, gdy mówi o prawach pracowniczych, o progresji podatkowej, to po to, aby każdy miał możliwość samorealizacji. Lewica wcale nie wybiera między wolnością i równością. Jeśli naprawdę cenimy wolność, to powinniśmy równo dystrybuować ją między ludźmi. Gdy lewica walczy o neutralność światopoglądową państwa, to właśnie po to, żeby każdy miał te same możliwości realizowania swoich życiowych planów, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Gdy postuluje zrównanie w prawach osób o różnych orientacjach seksualnych, myśli o każdym człowieku jako o podmiocie. Dopełnieniem niech będą słowa Kazi: Na pytanie, czy myć ręce czy nogi, czy walczyć o postulaty ekonomiczne czy o obyczajowe, czy o świeckie państwo czy o Puszczę Białowieską, nieodmienne należy odpowiadać – o wszystko.
Jestem w domu i uczę się, po raz kolejny w swoim życiu, dystansu. Próbuję uciekać w książki (ostatnio w Pornografię Gombrowicza), ale to mi się ciągle nie udaje. Próbuję ustabilizować swoje myśli. Próbuję przeżyć każdy kolejny dzień jak normalny człowiek. Nie potrafię. Szturcha mnie wszystko.
PS. Pisanie 2 urwało się. Wiedziałem.
sobota, 7 sierpnia 2010
Pisanie. 2
- Pragnienie.
Zatkało mnie. Musiałem mieć bardzo głupi wyraz twarzy, ponieważ Kamil mnie przytulił. Nie wiedziałem, co w jego ustach oznacza słowo: pragnienie. Zabrzmiało normalnie, tak jakby mówił drzewo, jutro albo dzbanek. Nie usłyszałem namiętności, zaciekawienia, czy przytłaczającej rozkoszy. Spodziewałem się czegoś banalnego, a usłyszałem najpiękniejsze słowo pod słońcem. Pragnienie. To nie tylko tęsknota za rozmową, pocałunkami, długimi wieczorami spędzonymi nad ciekawą książką, wypadami na miasto, czy sączeniu wina w jednej z okolicznych kawiarni. To przede wszystkim marzenia, w których jestem ciągle obecny. To opowieści, których głównym tematem jestem ja. To sny, w których nagle mnie zabraknie, ale po przebudzeniu może mnie złapać za rękę i spokojnie pogrążyć się w kolejnym, już kojącym śnie. To nerwowe telefony, kiedy nie wracam piątą godzinę do mieszkania i złość, która mija po kilku minutach.
Wyszliśmy. Ulica nadal była pusta. Nie wiem, gdzie byli ludzie. Zamknęli się w swoich domach i marzyli. Nieustannie marzyli. A my złapaliśmy się za ręce i powoli szliśmy do tramwaju.
Zatkało mnie. Musiałem mieć bardzo głupi wyraz twarzy, ponieważ Kamil mnie przytulił. Nie wiedziałem, co w jego ustach oznacza słowo: pragnienie. Zabrzmiało normalnie, tak jakby mówił drzewo, jutro albo dzbanek. Nie usłyszałem namiętności, zaciekawienia, czy przytłaczającej rozkoszy. Spodziewałem się czegoś banalnego, a usłyszałem najpiękniejsze słowo pod słońcem. Pragnienie. To nie tylko tęsknota za rozmową, pocałunkami, długimi wieczorami spędzonymi nad ciekawą książką, wypadami na miasto, czy sączeniu wina w jednej z okolicznych kawiarni. To przede wszystkim marzenia, w których jestem ciągle obecny. To opowieści, których głównym tematem jestem ja. To sny, w których nagle mnie zabraknie, ale po przebudzeniu może mnie złapać za rękę i spokojnie pogrążyć się w kolejnym, już kojącym śnie. To nerwowe telefony, kiedy nie wracam piątą godzinę do mieszkania i złość, która mija po kilku minutach.
Wyszliśmy. Ulica nadal była pusta. Nie wiem, gdzie byli ludzie. Zamknęli się w swoich domach i marzyli. Nieustannie marzyli. A my złapaliśmy się za ręce i powoli szliśmy do tramwaju.
nuda
Brak kontaktu z rzeczywistością. Po prostu nie czuje się połączenia z otaczającym światem(i to nie na zasadzie alkoholowego upojenia): nie tylko z przedmiotami, które okazują się zwykłym gównem, ale również często z ludźmi. Niektórzy są zafascynowani do granic obrzydliwości swoją własną osobą i przez to stają się niesłychanie nudni. Mam takich znajomych, którzy mogą 28 godzin na dobę pierdolić wyłącznie o sobie: co zrobili, gdzie byli, jacy są zajebiści etc. Nie słuchają innych, ich wzrok traktuje rozmówców jak powietrze. Widzą tylko siebie. Nie lubię. Już wolę w samotności poczytać książkę, niż spotkać się z takim człowiekiem.
Zaczynam pisać. Katorga. Pisanie jest najgorszą czynnością w życiu: zostajesz sam, w małym pokoju. Nagle przychodzą myśli, niepoukładane uczucia, głupie wspomnienia, wobec których cały się czerwienisz. Jeżeli ktoś chociaż raz zabłądził do tego świata, nigdy więcej się z niego nie wydostanie. Słowa będą za tobą chodziły. Nie uwolnisz się od tego. Inne książki będą ciągle cię kusiły, zapraszały do łóżka, uwodziły zapachem i tajemnicą przygód oraz myśli.
Wszyscy posłani kochają ciepło,
pobudza ich ono bowiem
do różnych czynów.
Chwała Twemu Ojcu!
św. Efrem
I
- Zanim cokolwiek powiesz, skomentujesz, pomyślisz powiedz mi jedno słowo, które przychodzi ci do głowy, jak o mnie myślisz. Nie mów niczego więcej. Tylko to. I o nic nie pytaj. To w chuj ważne.
Siedzieliśmy w dusznej kawiarni, w której podawano niedobrą kawę. Paliliśmy papierosy i tępo wpatrywaliśmy się w okno, za którym umarła ulica kusiła blaskiem zachodzącego słońca i jednocześnie odpychała smrodem moczu unoszącego się z okolicznych bram starych kamienic, pamiętających wszystkie możliwe okupacje i powstania. Od ponad godziny nie wymieniliśmy ani jednego zdania. Nie mieliśmy ochoty rozmawiać.
Kamil nadal milczał. Myślał albo mnie zignorował. Jakie to może być słowo? Pedał, chudzielec, intelektualista, rozkoszny, wiadro, ciepło, karaluch, ten pierwszy, kochanek, zboczony, wrażliwy.
Zaczynam pisać. Katorga. Pisanie jest najgorszą czynnością w życiu: zostajesz sam, w małym pokoju. Nagle przychodzą myśli, niepoukładane uczucia, głupie wspomnienia, wobec których cały się czerwienisz. Jeżeli ktoś chociaż raz zabłądził do tego świata, nigdy więcej się z niego nie wydostanie. Słowa będą za tobą chodziły. Nie uwolnisz się od tego. Inne książki będą ciągle cię kusiły, zapraszały do łóżka, uwodziły zapachem i tajemnicą przygód oraz myśli.
Wszyscy posłani kochają ciepło,
pobudza ich ono bowiem
do różnych czynów.
Chwała Twemu Ojcu!
św. Efrem
I
- Zanim cokolwiek powiesz, skomentujesz, pomyślisz powiedz mi jedno słowo, które przychodzi ci do głowy, jak o mnie myślisz. Nie mów niczego więcej. Tylko to. I o nic nie pytaj. To w chuj ważne.
Siedzieliśmy w dusznej kawiarni, w której podawano niedobrą kawę. Paliliśmy papierosy i tępo wpatrywaliśmy się w okno, za którym umarła ulica kusiła blaskiem zachodzącego słońca i jednocześnie odpychała smrodem moczu unoszącego się z okolicznych bram starych kamienic, pamiętających wszystkie możliwe okupacje i powstania. Od ponad godziny nie wymieniliśmy ani jednego zdania. Nie mieliśmy ochoty rozmawiać.
Kamil nadal milczał. Myślał albo mnie zignorował. Jakie to może być słowo? Pedał, chudzielec, intelektualista, rozkoszny, wiadro, ciepło, karaluch, ten pierwszy, kochanek, zboczony, wrażliwy.
niedziela, 4 kwietnia 2010
Monolog nr 1
Jesteś wszechmogący? Między nami, to plan stworzenia troszeczkę ci się nie udał: kradniemy, pijemy, pierdolimy kurewki z czerwonej ulicy, bijemy, gwałcimy, zabijamy dzieci, dzieciątka nienarodzone, mamy w dupie ubogich, tych darmozjadów smęcących, siedzących na rogach polskich miast i wiosek; wolimy kupić pół litra żołądkowej, niż pójść do kościoła i paść na kolana, i przepraszać, i prosić o wybaczenie, i rzucić pięćdziesiąt groszy na tacę. W dupach się nam poprzewracało od tego dobrobytu: jemy do syta, wyrzucamy jedzenie, wolimy wierzyć diabłu z wyborczej, niż tobie, wiekuisty i wieczny boże.
Nad drzewami (ach, te drzewa! Olśniewające nagością w listopadowej porze, kiedy siedzi się samemu w domu i słucha jazzu i pije czerwone wino i rozmawia z marzeniami i powraca do zapomnianych książek, czy też starych fotografii). Nad drzewami fruwają ptaki, przeklęte ptaszyska. Psują nastrój, bo przypominają świat, w którym niegdyś się bywało; świat utraconego na zawsze dzieciństwa lub nieznanych rozkoszy. Nad drzewami panuje noc. Ciemna, podniecająca, przyprawiająca o przyjemny dreszcz. Samobójcy skaczą z balkonów, ewentualnie łykają przeszłość; kochankowie uciekają przed światem, koty grzecznie leżą na dywaniku. Z tej nocy wychodzi człowiek, zrodzony z niewiasty. Jan mu było na imię. Łobuz, łajdak, parszywy drań. Lubi pić tanie wina i łapać kobiety za tyłek. Nie wstydzi się złorzeczyć staruszkom w tramwaju ani wyzywać od szmat sklepową z mięsnego. Wieczorami wychodził z domu, obskurnego mieszkania wynajmowanego od zołzy. Miał krzesło, stół, łóżko i portret utraconego kochanka. Po ulicy szalały strachy. Krzyk, płacząca matka, kurwa, pojebany chuj, a ty co się kurwa patrzysz, pedale zajebany. Na chodnikach bywało spokojniej. Tam tylko nic nieznaczące wspomnienia. Stosunek bez wzwodu, zarzygany pokój, żółte prześcieradło. Zdrada rozpanoszyła się w jego umyśle. Wieczorami zabawiał się. Patrzył tymi swoimi oczętami na chłopczyków, kusił, podniecał, urzekał. Co z niego był za człowiek wiedzą wyłącznie ci, którzy niebacznie spędzili z nim jedną noc. W radio podali, że Jan powiesił się na drzewie. Dawno w mieście nie było takiego przypadku.
Stuk, stuk, deszcz dotyka parapetu. Wszystko jakby zamarło – samochody starają się omijać kałuże, zbici z tropu ludzie uciekają, mokry gołąb usiadł na rynnie. Na rogu Marszałkowskiej stoi dwóch chłopaków. Odważnie trzymają się za ręce i patrzą w górę, przyjmując na twarze krople zimnego deszczu. Jeszcze nie wiedzą, że to wspomnienie przerwie jedna, nagła kłótnia. Tak samo zimna, jak ten deszcz. Tak samo nagła, jak spontaniczne trzymanie się za ręce w środku miasta.
Hej. Młody, dyspozycyjny z własnym autkiem, szuka kogoś, kto pokaże mi co, to znaczy dobry seks z menem. Lubię damskie ciuszki jestem uległy. Dostępny 24h tel:511-573-891 Michał. Już nie mogę się doczekać.
Czy tak miał wyglądać twój świat? Samobójców, zboczeńców, pedałów, homofobów, nie myślących wiernych, niewiernych ateistów, dobrych ludzi, złych zwierząt, które wpierdalamy o poranku.
Nad drzewami (ach, te drzewa! Olśniewające nagością w listopadowej porze, kiedy siedzi się samemu w domu i słucha jazzu i pije czerwone wino i rozmawia z marzeniami i powraca do zapomnianych książek, czy też starych fotografii). Nad drzewami fruwają ptaki, przeklęte ptaszyska. Psują nastrój, bo przypominają świat, w którym niegdyś się bywało; świat utraconego na zawsze dzieciństwa lub nieznanych rozkoszy. Nad drzewami panuje noc. Ciemna, podniecająca, przyprawiająca o przyjemny dreszcz. Samobójcy skaczą z balkonów, ewentualnie łykają przeszłość; kochankowie uciekają przed światem, koty grzecznie leżą na dywaniku. Z tej nocy wychodzi człowiek, zrodzony z niewiasty. Jan mu było na imię. Łobuz, łajdak, parszywy drań. Lubi pić tanie wina i łapać kobiety za tyłek. Nie wstydzi się złorzeczyć staruszkom w tramwaju ani wyzywać od szmat sklepową z mięsnego. Wieczorami wychodził z domu, obskurnego mieszkania wynajmowanego od zołzy. Miał krzesło, stół, łóżko i portret utraconego kochanka. Po ulicy szalały strachy. Krzyk, płacząca matka, kurwa, pojebany chuj, a ty co się kurwa patrzysz, pedale zajebany. Na chodnikach bywało spokojniej. Tam tylko nic nieznaczące wspomnienia. Stosunek bez wzwodu, zarzygany pokój, żółte prześcieradło. Zdrada rozpanoszyła się w jego umyśle. Wieczorami zabawiał się. Patrzył tymi swoimi oczętami na chłopczyków, kusił, podniecał, urzekał. Co z niego był za człowiek wiedzą wyłącznie ci, którzy niebacznie spędzili z nim jedną noc. W radio podali, że Jan powiesił się na drzewie. Dawno w mieście nie było takiego przypadku.
Stuk, stuk, deszcz dotyka parapetu. Wszystko jakby zamarło – samochody starają się omijać kałuże, zbici z tropu ludzie uciekają, mokry gołąb usiadł na rynnie. Na rogu Marszałkowskiej stoi dwóch chłopaków. Odważnie trzymają się za ręce i patrzą w górę, przyjmując na twarze krople zimnego deszczu. Jeszcze nie wiedzą, że to wspomnienie przerwie jedna, nagła kłótnia. Tak samo zimna, jak ten deszcz. Tak samo nagła, jak spontaniczne trzymanie się za ręce w środku miasta.
Hej. Młody, dyspozycyjny z własnym autkiem, szuka kogoś, kto pokaże mi co, to znaczy dobry seks z menem. Lubię damskie ciuszki jestem uległy. Dostępny 24h tel:511-573-891 Michał. Już nie mogę się doczekać.
Czy tak miał wyglądać twój świat? Samobójców, zboczeńców, pedałów, homofobów, nie myślących wiernych, niewiernych ateistów, dobrych ludzi, złych zwierząt, które wpierdalamy o poranku.
poniedziałek, 29 marca 2010
Noc pierwsza
Współlokator ma jedno, duże, małżeńskie łóżko. Mieszka sam w pokoju, do którego zaprosił dzisiaj innego chłopaka. Na noc. Twierdzi, że nie jest pedałem. W przeszłości chciał pójść do seminarium. Jest dziwny.
Dzień pierwszy.
Narodziłem się. Jestem nowy, śliczny, mam dupkę niemowlaka. Patrzę na świat z naiwnością. Obcy mi dystans. Lubię to.
Dzisiaj poniedziałek. Uczelnia, z którą nie wiążę swojej przyszłości, znajomi, krytyka polityczna, przyjaciele, nowe książki, mieszkanie, kot, niedoczytane gazety, papierosy, koncert, z którego uciekłem. Od rana chodzą za mnę słowa Hartmana z Powszechnego: To wszystko jest bez sensu. Ludzka dusza, która była niegdyś świątynią wizerunku Boga, stała się galerią symboli kultury, w której rządzi moja władza sądzenia, intelektualno-etyczne oraz estetyczne upodobanie. W takiej sytuacji postawiła mnie nowoczesność. A ponieważ jest to sytuacja bez wyjścia, to znaczy, że Bóg umarł naprawdę.
Człowiek nie potrafi poradzić sobie z śmiercią Boga: błąka się, nie może odnaleźć się w nowej rzeczywistości. A może jest zupełnie odwrotnie?
Hartman kończy swój tekst słowami: nikt nie słucha. Niech tak zostanie.
Dzisiaj poniedziałek. Uczelnia, z którą nie wiążę swojej przyszłości, znajomi, krytyka polityczna, przyjaciele, nowe książki, mieszkanie, kot, niedoczytane gazety, papierosy, koncert, z którego uciekłem. Od rana chodzą za mnę słowa Hartmana z Powszechnego: To wszystko jest bez sensu. Ludzka dusza, która była niegdyś świątynią wizerunku Boga, stała się galerią symboli kultury, w której rządzi moja władza sądzenia, intelektualno-etyczne oraz estetyczne upodobanie. W takiej sytuacji postawiła mnie nowoczesność. A ponieważ jest to sytuacja bez wyjścia, to znaczy, że Bóg umarł naprawdę.
Człowiek nie potrafi poradzić sobie z śmiercią Boga: błąka się, nie może odnaleźć się w nowej rzeczywistości. A może jest zupełnie odwrotnie?
Hartman kończy swój tekst słowami: nikt nie słucha. Niech tak zostanie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)