Będąc w domu – na wsi, która jest mi tak naprawdę, pomimo ciągłego narzekania i krytyki lokalnej władzy, bardzo bliska (pewnie jest to związane z moją wrażliwością na losy drugiego człowieka, który jest permanentnie niszczony przez układ osób sprawujących rządy. Przeszła mi teraz przez głowę myśl, że za bardzo sobie słodzę pisząc, że jestem wrażliwy. Ale tak chyba jest) – patrzę z dystansem na moje życie, a konkretniej na ostatni rok. Przeprowadziłem się do Warszawy – rzut na głęboką wodę (nikogo nie znam, mieszkam w apartamencie, z którego ostatecznie uciekłem, poznaję uniwersytet, ludzi, wstępuję, czy to dobre określenie, do KP…) – która jest pięknym miastem. Odnalazłem w niej ludzi podobnych do siebie, a więc równie popierdolonych, zakręconych, nie ogarniających rzeczywistości, mających podobne poglądy. Inteligentnych, oczytanych, miłośników papierosów i czarnej kawy. Zauważam, że wśród moich znajomych, tych bardzo bliskich oraz takich, z którymi spotykam się przez przypadek na ulicy, mam osoby z dwóch stron barykady (wojenki światopoglądowej, która aktualnie toczy się w Polsce): oddanych Kościołowi Katolickiemu, o radykalnych poglądach konserwatywnych (zdarzają się wśród nich tzw. relatywiści) oraz lewicujących ateistów, którzy duszą się w polskiej rzeczywistości. Dopiero teraz zauważam, że jestem jakimś pomostem między tymi dwiema grupami. A może się mylę…
Spotykam się ze znajomymi, którzy są tutaj uwięzieni: albo z racji wakacji, albo z racji stałego zamieszkania. Uciekamy w towarzystwo, żeby się wspólnie napić, porozmawiać, pośmiać się. Rzadko pijemy w naszej miejscowości, jeżeli już, to na środku ulicy. Podświadomie czujemy się wykluczeni z tej społeczności. Wybieramy bar w pobliskim mieście. Za bardzo nas ciągnie do cywilizacji. Do miasta, gdzie tylko pozornie coś się dzieje.
Przeczytałem „Dziennik Cezarego Michalskiego” z ostatniego numeru Krytyki Politycznej. Oprócz dywagacji na temat zemsty Boga i skutkach, jakie niesie za sobą upolitycznienie religii i zastosowaniu symbolicznej przemocy, również tej pseudo-ewangelizacyjnej, do najczulszego nerwu mojego mózgu dotknęły mnie te słowa (proszę o wybaczenie, że to takie ckliwe, ale oddaje mój stan ducha w ten czwartkowy wieczór): jak uprawiać seks z osobą, z którą nauczyliśmy się rozmawiać jak przyjaciele? Tęsknię za takimi dylematami.
Przeczytałem również artykuł Sławka w dzisiejszej Wyborczej. W pełni utożsamiam się z jego słowami: Gdy lewica walczy o minimum materialne dla każdego obywatela, gdy mówi o prawach pracowniczych, o progresji podatkowej, to po to, aby każdy miał możliwość samorealizacji. Lewica wcale nie wybiera między wolnością i równością. Jeśli naprawdę cenimy wolność, to powinniśmy równo dystrybuować ją między ludźmi. Gdy lewica walczy o neutralność światopoglądową państwa, to właśnie po to, żeby każdy miał te same możliwości realizowania swoich życiowych planów, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Gdy postuluje zrównanie w prawach osób o różnych orientacjach seksualnych, myśli o każdym człowieku jako o podmiocie. Dopełnieniem niech będą słowa Kazi: Na pytanie, czy myć ręce czy nogi, czy walczyć o postulaty ekonomiczne czy o obyczajowe, czy o świeckie państwo czy o Puszczę Białowieską, nieodmienne należy odpowiadać – o wszystko.
Jestem w domu i uczę się, po raz kolejny w swoim życiu, dystansu. Próbuję uciekać w książki (ostatnio w Pornografię Gombrowicza), ale to mi się ciągle nie udaje. Próbuję ustabilizować swoje myśli. Próbuję przeżyć każdy kolejny dzień jak normalny człowiek. Nie potrafię. Szturcha mnie wszystko.
PS. Pisanie 2 urwało się. Wiedziałem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz